„Greetings Sisters and Brothers. Welcome to the Temple of Gnostic Sonics. The end time sound. Please draw your ceremonial robes and let the invocation commence”.
Tymi słowami, co miesiąc, witał się ze swoimi słuchaczami na falach NTS Radio Andrew Weatherall. Ta dewiza to wyraz jego głębokiego szacunku oraz miłości do muzyki, ale także przejaw mistycznego pojmowania dźwięków – namaszczenia, które powinno towarzyszyć obcowaniu z najlepszymi ich przejawami.
Muzyka elektroniczna ma wielu pionierów – lista najważniejszych nazwisk ostatnich pięciu, a nawet i więcej, dekad zapełniłaby wiele stron. Wkład Weatheralla nie bez kozery można porównać jednak do działalności Briana Eno.
Urodzony w Windsorze w hrabstwie Berkshire w 1963 roku, DJ, producent, muzyk oraz wydawca był we wszystkich najważniejszych miejsc, w których powinien był się znaleźć w danym czasie. Metrykalnie o kilka lat za młody by stać się legendą post-punku, Weatherall wybrał pączkującą w drugiej połowie lat 80-tych elektronikę jako medium swojego przekazu. Rozprzestrzeniał w ten sposób wzajemny szacunek do siebie nawzajem oraz do absolutu wynikającego ze wspólnego obcowania z muzyką. Jako rezydent Shoom, współprowadzonego przez Paula Oakenfolda londyńskiego rozlewiska rave’u, wyrobił sobie nazwisko jako propagator acid house’u. Właśnie we współpracy z Oakenfoldem wydał swój pierwszy remiks – ich wspólny rework „Hallelujah” Happy Mondays z miejsca stał się hymnem jednoczącym brytyjskich kwasiarzy i miłośników ecstasy. To apogeum duchowości i radości poszukiwanej we wszystkich Haçiendach tego świata.
Kilkanaście miesięcy później, Weatherall sygnował swoim nazwiskiem kolejny wiekopomny remiks – swoją własną wersję „Soon” My Bloody Valentine. Na długie tygodnie przed wydaniem pomnikowego Loveless, DJ ujarzmił strumień dźwięków, który wspomniany już wcześniej Brian Eno określił „nowym standardem dla muzyki pop – najbardziej mętnym hitem kiedykolwiek”. W 2011 roku NME wybrało tę wersję najlepszym remiksem wszech czasów i ciężko polemizować z tym werdyktem.
W 1991 roku, Weatherall sam odcisnął niezmazywalne piętno na historii muzyki – będąc głównym producentem Screamadelici Primal Scream – albumu, którego magii nigdy nikomu nie udało się zreplikować. Banda Bobby’ego Gillespiego przed rave’ową rewolucją zapowiadała się jako obiecujący garażowy zespół, który idealnie wpisałby się w najntisowy brit-rockowy krajobraz. Wielogodzinne wewnętrzne peregrynacje na brytyjskich parkietach doprowadziły jednak Szkotów do punktu, w którym stworzyli tę, dziś kultową i nadal niezwykle ekscytującą, hybrydę acid house’u, klasycznego rocka, gospelu oraz dubu. Za dyrygenta tej wielkiej samplodelii należy uważać właśnie Weatheralla, który swoją obecnością za konsoletą dyscyplinował wygrzane łby wszystkich zebranych.
Jako muzyk popularnością plasował się w trzecim szeregu. Zawsze tworzył jednak utwory, które inspirowały tych, którzy się z nimi zetknęli. Rave’owe odyseje Sabres of Paradise były asem w rękawie jego kolegów po fachu. Założeni z Keithem Tenniswoodem, Two Lone Swordsmen byli roninami wszystkich gatunków, za które się łapali – IDM-u, trip hopu czy uwspółcześnionego post-punku. Z kolei jeden z jego ostatnich projektów, The Asphodells mieszał wpływy krautrocka i space disco by spokojnie konkurować o miejsce w setach z Toddem Terje czy Lindstrømem.
Weatherall nie spoczywał na laurach i nie rozsiadał się w fotelu przy kominku by wspominać swoje zasługi. Podróżował po świecie z Seanem Johnstonem z cyklem imprez A Love from Outer Space, który swoją nazwę zaczerpnął od tytułu utworu kultowych A.R. Kane. Niedoceniona przez historię piosenka wielokrotnie przez lata w różnych formach przewijała się w dyskografii selektora i producenta.
Od kilku lat na falach NTS Radio prowadził audycję Music’s Not for Everyone – comiesięczne dwugodzinne rejsy w nieznane. Eklektyczne, chociaż zawsze splecione wspomnianym mistycyzmem i atmosferą, którą umiał wykreować tylko on. Zarówno selekcją jak i dostojną manierą, z którą zapowiadał kolejne utwory. Ostatni odcinek pasma miał premierę 30 stycznia.
Miałem przyjemność poznać Andrew w 2011 roku, gdy przyjechał do Polski by zagrać na zamknięcie festiwalu Przemiany w Cudzie nad Wisłą. Na przeniesionej o kilka tygodni imprezie nie pojawiło się zbyt wiele osób (głównie z powodu nieprzyjemnej, wrześniowej aury). Weatherall jak zawsze zagrał pięknie, a prywatnie okazał się serdecznym i niezwykle ciepłym człowiekiem. Do naszego kraju wrócił dopiero po pięciu latach by na Off Festivalu zagrać back2back z Romanem Flügelem – płynnie przechodząc pomiędzy wspólnymi trackami Jah Wobble’a i członków Can do hipnotycznego, industrialnego techno i implementując gdzieniegdzie pocztówki dźwiękowego z całego świata. Po pięciu kwadransach i ostatnim dźwięku panowie cofnęli się, odwrócili się w swoją stronę, nisko ukłonili i podali sobie dłonie. It’s all friendship, not a competition.
Andrew Weatherall po krótkiej chorobie zmarł w wyniku zatoru płucnego w londyńskim szpitalu Whipps Cross 17 lutego. Dla wielu, nawet zaznajomionych z dźwiękami, które tworzył i pomógł stworzyć, był postacią anonimową. Miał jednak rzeszę wyznawców podziwiających jego wizję oraz etykę pracy. Wśród nich był JD Twitch z Optimo, wydawca Against Fascism Trax, który na łamach Resident Advisor pożegnał legendarnego DJ-a tymi słowami:
„To, co sprawiło, że Andrew wpłynął na mnie i mnie zainspirował w największym stopniu to jego skromność i etyka. Dwie cechy, które są rzadko spotykane w świecie muzyki tanecznej. Gdyby chciał, byłby DJ-em stadionowym. Ale świadomie wybrał inną ścieżkę. Tę, na której satysfakcja i kreatywność górowały nad dobrami materialnymi. Robił wszystko tak jak chciał, nigdy nie zapominając o sile i wartości muzyki. Nigdy nie poddał się bullshitowi. Niezależny przez całe życie, ojciec chrzestny nonkonformizmu, bez wątpienia wpływowy na wieczność, nasz towarzysz broni. Nie mogę sobie wyobrazić świata bez niego”.
Rest in Power, Mr. Weatherall
1963-2020